sobota, 21 kwietnia 2012

21-04-2012 Oczyma grupy średniozaawansowanej.

Gdy rankiem zajechaliśmy do Woskrzenic, było już trochę narodu. Na początek wyściskałyśmy Aśkę, a chwilę potem przybiegły Gabryśka i Wiktoria, która dziś znowu przypuściła próbę wskoczenia mi na ręce w pełnym biegu. O dziwo, udało jej się tym razem (ostatnio nie zrozumiałam, o co jej chodzi, i Wika wylądowała na ziemi. Ups.). Potem nadszedł czas przywitać konie. Przy Hugo zebrał się niezły tłum; wszyscy go obściskiwali i głaskali. Gdy ja podeszłam pod stajnię i schyliłam się przy Hugo, ten uniósł nagle pysk i uderzył mnie nim w żuchwę. Rana na podniebieniu jeszcze się nie zagoiła, ale przynajmniej nie muszę już pić krwi (pozwólcie, że nie będę tego komentować...). Potem pobiegłyśmy do siodlarni. Było tam kilka osób ze starszej grupy, w tym Paula i Ania. Potem zjawili się Łukasz i Elvis z wieścią, że dziś będą naklejki! Nareszcie mam aktualną legitymację. Gdy nadeszła pora na płatności, szybko przyniosłyśmy pieniądze i nadszedł czas na planowanie. Trochę bło to zagmatwane, bo w grupie początkującej było 16 osób (odliczając dzieci, które uczyły się z paną Elą - 11). Trudno było rozdzielić konie, ale w końcu dostaliśmy Księcia, Hugo i Uranosa. Na Uranosa były tylko 3 osoby, podczas gdy na Księcia i Hugo - po 4. Słonko przygrzewało, więc wiele osób poszło spocząć gdzieś w cieniu. Ci odważniejsi suszyli głowę na słońcu, wylegiwując się na mostku. Przynieśliśmy go z zamiarem przećwiczenia układu na zawody, ale nic z tego nie wyszło. Koniec końców nim wsiadłam na Hugo, zdołałam wsiąść na Celtę u pani Eli. Byłam podekscytowana, że po 2 tygodniach przerwy wreszcie pojeżdżę sobie w WW, dlatego Celta wyczułwszy to, od razu po przejściu do kłusa zaczęła mi galopować. Dopiero teraz zauwazam, jak nieprzyjemnie jest galopować w siodle westernowym. Horn straszliwie wbija się w brzuch. Jeździłam tam krótko, bo przyszły dzieci gotowe do jazdy i musiałam wracać na swoje terytorium (czytaj: rozprężalnię). W końcu doczekałam się swojej zmiany (wsiadałam jako czwarta) i mogłam poćwiczyć galop na Hugo. Na początku mieliśmy rozkłusowywanie i ćwiczenia w siadzie ćwiczebnym oraz półsiad i anglezowanie bez strzemion. Nic dziwnego, że po zejściu z koni byliśmy oblani potem. Powłóczyłam się trochę po terenie ośrodka i wróciłam na swą drugą zmianę. Była bardzo podobna do pierwszej - również ćwiczenia w kłusie, a na koniec trochę galopu. Gdy zsiadłam, udałam się z Olą Kryńską do siodlarni w celu zrobienia sobie zupki chińskiej. Siedziałyśmy w siodlarni i wraz z panią profesor i Olką wymieniałyśmy swe zdania na temat psów i gazet kynologicznych. Zerwałyśmy się na nogi dopiero, gdy do stajni wpadły dziewczyny z grupy starszej, niosąc w rękach siodła. Pomogłyśmy przy rozsiodływaniu i wróciłyśmy do stanu relaksu. Ogólnie rzecz biorąc, podczas przerwy wszyscy chodzili własną drogą. Przyjechała jakaś grupa, bo pewne dziecko miało urodziny. Po przerwie był teren. Pierwsza grupa - najmłodsi na bryczce, Druga - zaawansowani z Elvisem, Trzecia - średniozaawansowani z Łukaszem. Mieliśmy 3 galopy, co było i tak dobrym wynikiem jak na jedno kółeczko wokół lasu. I podczas stępa, i podczasu kłusa i galopu bylo cicho jak makiem zasiał. Zero śpiewających dziewczyn czy Huberta. Łukasz stwierdził, że ta cisza jest podejrzana i pozwolił nam jeszcze raz zagalopować na jednej z leśnych dróżek. Wróciliśmy zmęczeni, a ja również spocona (wzięłam ciepłą jesienną kurtkę w obawie przed leśnym zimnem, jednak się myliłam). Wkrótce po naszym przyjeździe wróciła grupa z bryczką, a potem zaawansowani. Siedziałyśmy z Aśką w siodlarni, gdy niespodziewanie wpał pan Mariusz i zapytał, czy mogłybyśmy pomóc Hubertowi z parkiem linowym. Wstałyśmy i poszłyśmy pomóc z zapinaniem dzieciaków. Wkrótce przybyła tam też Julia i Klaudia (z wiadomego powodu), które wygryzły nas z pracy przy oporządzaniu wspinających się na parku dzieci. Pani Ela pozwoliła mi wsiąść na Urankę. Zrobiłam zaledwie kilka kółek, ale i tak mi się podobało. Gdy konie zostały odprowadzone do boksów a instruktorzy zniknęli jak makiem zasiał, zrobiłyśmy sobie z dziewczynami potęgę skoków. Na ujeżdżalni. Bez butów i skarpet. Naginanie p opiachu na bosaka jest całkiem ciekawym wspomnieniem z tej soboty. Ja i Julka upatrzyłyśmy sobie wolną przeszkodę i z każdym skokiem podwyższałyśmy poprzeczkę o 1 dziurkę. Ja skakałam, Julka często wyłamywała. Gdy zatrzymała się przed jedną przeszkodą, ja też stchórzyłam, ale już w locie i nogą zaczepiłam o drąg, po czym wyłożyłam się na ziemi. Oczywiście brecht na sali, jakby było się z czego śmiać (xD). Niestety, nasze zawody trwały krótko bo przyjechał tato Julki. Pędem nałożyłyśmy buty i pognałyśmy do ujeżdżalni po nasze rzeczy. I tak minął ten dzień w WW z mojego punktu widzenia. Podsumowując, w grupie średniozaawansowanej nie było żadnych gleb, więc szybko coli nie będzie.

1 komentarz:

  1. No szania ciekawe z jakiego powodu poszłam na park?
    powiesz bo ja za bardzo nie wiem :p
    Klaudia

    OdpowiedzUsuń